deutsche version english version
Lubin 1982
główna  fotografie  archiwum  wystawy  wydawnictwa  linki  forum  blog  kontakt

Panorama Dolnośląska nr 5/2004

To było jak safari

- Pierwszego dnia po powrocie z urlopu poszedłem do Rynku. Ściągnęły już tłumy. Spóźniłem się kilka minut i nie widziałem tego początku z kwiatami i karetką pogotowia - wspomina po latach Krzysztof Raczkowiak, wówczas fotoreporter "Konkretów". - Starcia zaczęły się od rozpędzania ludzi przez oddziały milicji i ZOMO. Kiedy funkcjonariusze szli do przodu wystrzeliwując gaz łzawiący i petardy, ludzie cofali się, gdy wycofywali się, tłum wracał. Z minuty na minutę sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Bałem się, ale jednocześnie chciałem utrwalić te zdarzenia.

Był we wszystkich miejscach, w których się coś działo. Kiedy wychodził z bloku w pobliżu "Ptysia", ulicą Ścinawską przemieszczał się oddział ZOMO. Zdążył zrobić tylko jedno zdjęcie i padł na ziemię, bo jeden z funkcjonariuszy strzelił w jego stronę. Kula utkwiła w daszku nad klatką chodową, potem zomowiec schował broń i ruszył za oddziałem. Krzysiek podążał również za nimi na Ścinawską, do Rynku, za galerię, na łąki, koło "Gwarka" i znów na łąki, bo tam się najwięcej działo.

- Byłem jakieś 20 metrów od rzeczki, gdy usłyszałem krzyk, zobaczyłem grupę ludzi nachylających się nad leżącym na mostku. Zrobiłem jedno zdjęcie, podbiegłem bliżej. Ludzie podnosili zakrwawionego człowieka, z ogromnej kałuży krwi. Zaczęli z nim biec wzdłuż rzeczki w stronę ronda, by jak najszybciej dotrzeć do ulicy, gdzie wciąż jakby nigdy nic, jeździły samochody - wspomina Krzysztof.
Zauważył też, że w aparacie ma już tylko trzy ostatnie klatki filmu, dlatego biegł równolegle do niosących rannego, usiłując zrobić zdjęcie w najbardziej dogodnym momencie. Nagle zajechały na łąkę od strony targowiska dwie nyski. Strzelano z nich w stronę tych, którzy nieśli rannego. Wtedy go puścili, ukryli się w zagłębieniu rzeczki, bo to, co się działo na łączce, przypominało safari. Z krążących tam i z powrotem aut strzelali gdzie popadło, jakby nie widząc leżącego człowieka. Dziś nie wie, czy trwało to 30 sekund, czy 5 minut. Kiedy samochody odjechały, podnieśli rannego i ponownie biegli w stronę ulicy Zawadzkiego. Wówczas zrobił to jedno z najbardziej znanych zdjęć, z Adamowiczem niesionym przez czterech mężczyzn i piątym, biegnącym z przodu. Ten piąty wybiegł na ulicę, zatrzymał dużego, białego fiata, władowano do niego ciężko rannego i powieziono do szpitala.

Z tych wydarzeń Krzysztof zrobił kilka kompletów zdjęć. Jeden z nich na początku listopada (na początku września - uwaga Krzysztofa Raczkowiaka) został przewieziony do Warszawy. Kilka zdjęć, między innymi to z rannym Adamowiczem, ukazało się w solidarnościowym "Tygodniku Wojennym", który w 1983 r. zmienił nazwę na "Tygodnik Mazowsze".

Negatywy, przez prawie 2 lata pieczołowicie ukrywane, wywiózł w 1984 roku do Berlina i wypożyczył jednemu z emigracyjnych pism. Niestety, nigdy już do niego nie wróciły. Do dzisiaj z pamiętnego dnia pozostało mu kilka mało znaczących negatywów i reprodukcje własnych zdjęć.
Rok później, podczas kolejnej wyprawy do Berlina, natknął się w witrynie jednej z księgarń na wydany w języku niemieckim album "Wojna z narodem". Znalazł w nim swoje dwa najbardziej znane zdjęcia.

Wątek negatywów powrócił jeszcze w połowie lat 90-tych, gdy otrzymał list z USA od dawnego mieszkańca Lubina. Ten informował go, że ktoś rozpowszechnia zdjęcia z wydarzeń lubińskich. Krzysztof kilkakrotnie pisał do niego w tej sprawie, ale dawny lubinianin więcej się nie odezwał.

Jadwiga Burdzy-Wardach

punktpowrót do archiwum
punktna początek strony

© Krzysztof Raczkowiak