deutsche version english version
Lubin 1982
główna  fotografie  archiwum  wystawy  wydawnictwa  linki  forum  blog  kontakt

"Przekroj" nr 50/2006 z 13.12.2006 r.

Zdjęcie nr 76

Lubin 1982, fot. Krzysztof RaczkowiakJedno zdjęcie wykonane przez nikomu nieznanego fotografa z Lubina stało się na całym świecie symbolem stanu wojennego w Polsce.

Gdy 31 sierpnia 1982 roku o godzinie 17.45 z jasnobrązowego fiata wnoszono do szpitala ciało, wiadomo było tylko, że to mężczyzna wzrostu 166 centymetrów z otworem w kości ciemieniowej o wymiarach 2,5 na 3 centymetry. Podobny otwór o średnicy 0,5 na 0,7 centymetra znajdował się w potylicy.
Sześć dni później dokumentację lekarską uzupełniono o dodatkowe informacje. Że kanał łączący oba otwory, przechodząc przez prawą półkulę mózgu, zmiażdżył tkankę mózgową. I że bezpośrednią przyczyną śmierci był postrzał powodujący uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego. 28-letni Michał Adamowicz był – po Andrzeju Trajkowskim i Mieczysławie Poźniaku – trzecią śmiertelną ofiarą milicyjnej akcji w Lubinie.
Jednak tylko zdjęcie Adamowicza obiegło cały świat i stało się symbolem okrucieństwa milicyjnych szturmowców z ZOMO.

Z komunistami powalczyć
Michał Adamowicz urodził się, tak jak jego trzy siostry, pod Wilnem. Do Polski przyjechał w 1958 roku. Miał wtedy cztery lata.
15 lat później w autobusie, którym dojeżdżali do Iwina, poznał Wandę. Ona jeździła do szkoły, on – do kopalni. Mieli po 19 lat, gdy się pobrali w 1973 roku. Dwa lata później Michał przeniósł się do Zakładu Górniczego „Lubin”. W 1978 dostali od kombinatu mieszkanie.

W sierpniu 1980 bezpartyjny Adamowicz, jak większość górników, zapisał się do Solidarności. Po wprowadzeniu stanu wojennego zastrajkował z całym wydziałem G7. Płacił składki na podziemie i kolportował ulotki. Jak większość odpowiedział na apel podziemnej Solidarności, by w drugą rocznicę Sierpnia ułożyć na lubińskim rynku krzyż z kwiatów. Gdyby Wandy Adamowicz nie bolały wtedy zęby, też by poszła.
Ostatni raz widziała męża we wtorek 31 sierpnia, gdy wychodził rano do pracy. Kiedy o 14 wyjeżdżał z kopalni, miał dobry humor i żartował: – Idę z komunistami powalczyć.

W 30 tomach akt sprawy o spowodwanie śmierci demonstrantów w Lubinie nie ma prawie nic o tym, co Adamowicz robił na rynku przez następne półtorej godziny. Można przypuszczać, że krzyczał jak reszta pięciotysięcznego tłumu „Uwolnić Wałęsę!”. A jak milicjanci zaczęli strzelać, to uciekł z rynku. Dość dokładnie natomiast opisane jest to, co działo się z nim około godziny 17.30, gdy biegł przez mostek na rzeczce obok rynku. Tam się potknął. A gdy biegnący obok schylili się, zobaczyli krew i dziurę w głowie, do której przyłożyli chusteczkę. Złapano go za ręce i zaniesiono do drogi.

Rygor związany z żałobą
Wanda Adamowicz z balkonu słyszała krzyki dochodzące z miasta. A gdy mąż nie wrócił, miała nadzieję, że ukrył się przed godziną milicyjną. Rano szwagier Zdzisław Sokołowski oznajmił: – Michał jest w szpitalu. Szpital obstawiła policja, więc poprowadzono ich piwnicami. Michał leżał bez ruchu. Przez dziurę w głowie ciągle sączyła się krew.

– Lekarz mówił, że Michał praktycznie nie żyje, ale kazano im za wszelką cenę podtrzymywać go przy życiu, by nie psuł statystyk ofiar milicji – wspomina żona.
Sześć dni później prokurator wydał Wandzie Adamowicz ciało, a także czarne sztruksy, czarną koszulę i mokasyny Michała (sweter gdzieś się zawieruszył).

Półtoraroczny syn Łukasz, który dziś jest górnikiem, nic nie rozumiał. Zaś siedmioletnia córka Agnieszka zaczęła chorować na nerwicę.

Dla rodziny problemy zaczęły się po pogrzebie. Funkcjonariusze informowali systematycznie Wandę Adamowicz, by nie paliła zniczy ani nie układała wiązanek na mostku, na którym Adamowicz został zastrzelony. Gdy znicze lub kwiaty się pojawiały, funkcjonariusze zsuwali je nogą do rzeczki.

Już przed pierwszą rocznicą śmierci funkcjonariusze zażądali, by rodzina nie wystawiała kamiennego nagrobka na mogile. I żeby usunęła z niego błędną ich zdaniem datę tragicznej śmierci Adamowicza, czyli 31 sierpnia. Powiedziała: on właśnie wtedy umarł, a przez kolejne pięć dni już tylko konał. Uparła się. Więc przyjechał kamieniarz. Poprosił, by zgodziła się na lekkie spóźnienie, bo SB mu zakład zamknie.

Autor częściowo nieznany
Zdjęcie symbol, które obiegło świat, podpisywano „autor nieznany”. Do dziś Krzysztof Raczkowiak musi walczyć, by reprodukcję jego najsłynniejszego zdjęcia podpisywano jego nazwiskiem. Bo to on, urlopowany fotoreporter miejscowego tygodnika „Konkrety”, wyszedł na ulice Lubina dokumentować zbrodnię. Gdy zastrzelono Adamowicza, leżał w trawie około 20 metrów od mostku. Śmierć górnika utrwalił na 3 z 200 ujęć, które tego dnia zrobił.

Najważniejsze z nich to zdjęcie numer 76 z akt sprawy. Raczkowiak nie pamiętał, jak je zrobił. Na dobre zobaczył scenę na odbitce, kiedy dwa dni później wywoływał zdjęcia.
Zrobił trzy komplety odbitek, filmy ukrył na wsi pod Lubinem. Jeden komplet trafił do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Drugi do Solidarności Zagłębia Lubińskiego. Trzeci Raczkowiak zostawił sobie.

Wtedy zdjęcia zaczęły żyć własnym życiem. Te dla SDP trafiły najpierw do Szwajcarii, USA i Kanady. Solidarność zaś powieliła je w setkach tysięcy odbitek, naklejek, proporczyków. Od roku 1984 zdjęcie rannego Adamowicza zaczęło pojawiać się w gazetach na świecie.

Zdjęcie wydane przez podziemną Solidarność przyniósł po roku Wandzie Adamowicz szwagier Sokołowski. – Zaczęliśmy się zastanawiać, co to za ludzie niosą Michała – mówi Adamowicz. – Nikogo nie znaliśmy. Rozpytywaliśmy, ale nikt się nie zgłosił. Szwagier powiedział, że boją się represji. Daliśmy spokój. Do kolportowanego na świecie zdjęcia dołączono adres Adamowiczowej. Zaczęły przychodzić do niej paczki. Z Australii, USA, Belgii i Niemiec. Obcy ludzie pisali, że wiedzą, co się stało, i będą pomagać.

To mogłem być ja
– Bałem się i dlatego przez następne 10 lat się nie przyznawałem – mówi Jerzy Stężewski, biegnący z przodu brodacz z fotografii. W jego prawym ręku widać sweter Adamowicza, który znalazł przy górniku na mostku. Gdy dobiegną do ulicy Zawadzkiego (obecnie Paderewskiego), Stężowski zatrzyma dużego fiata. Kierowca powie mu, że nie może zabrać rannego, bo krew zachlapie mu otulające tylne siedzenie białe futerko. Stężowski zatrzymał drugi samochód. Sweter, który niósł, podłożył Adamowiczowi pod krwawiącą głowę.

Jerzy Stężowski był wtedy górnikiem i po raz pierwszy zobaczył zdjęcie w pierwszą rocznicę wydarzeń lubińskich. Zaczęto rozpoznawać go na ulicy, ale on zaprzeczał. – Strach mnie obleciał, bo miałem małe dziecko i bałem się kłopotów – mówi.

Gdy w 1992 roku Solidarność poszukiwała przez telewizję uczestników wydarzeń lubińskich, zadzwonił i się przyznał. – Nic z tego nie miałem oprócz popularności – wspomina Stężowski, który pracuje teraz jako ślusarz. I jest jedynym ślusarzem w Lubinie, którego zdjęcie znajduje się w encyklopedii.

Chociaż wie, że jego sława sięga poza Lubin. Na przykład siedem lat temu, gdy pojechał do Niemiec na roboty, dość długo przypatrywał mu się jego pracodawca, a potem powiedział, że go zna. – Skąd? – zapytał Stężowski. – Z gazety – odpowiedział Niemiec. – Ty jesteś tym bohaterem ze zdjęcia.

Kula, która trafiła Adamowicza, wcześniej przeleciała koło głowy Stężowskiego. Tak blisko, że słyszał jej świst. „To mogłem być ja” – to pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy, gdy zobaczył osuwającego się Adamowicza.

Muszę walczyć o swoje prawa
– Największym moim błędem było pozostawienie negatywów do skopiowania w redakcji berlińskiego „Poglądu” – mówi Krzysztof Raczkowiak, który dziś jest dyrektorem biura podróży w Lubinie.

W 1984 roku Raczkowiak przemycił filmy na Zachód w tajnym schowku walizki. Fotografie, które są obecnie publikowane, są kopiami z odbitek. – Ja na tych zdjęciach żadnych pieniędzy się nie dorobiłem – podkreśla Raczkowiak, choć fotografie obiegły cały świat i mówiono mu potem, że gdyby się ujawnił i wysłał je na World Press Photo, mógłby liczyć na główną nagrodę.

Ale już w 1982 roku Dariusz Fikus, prezes nielegalnego wówczas SDP, przysłał Raczkowiakowi przekaz. Napisał na nim: „za zdjęcia z wesela”. Mimo późniejszego ujawnienia jeszcze pod koniec lat 90. w „Gazecie Wyborczej” jego zdjęcie podpisywano „autor nieznany”. „Minęło 16 lat, a ja wciąż muszę walczyć o respektowanie swoich praw do fotografii” – pisał w liście do „Gazety”.

Żadnych szans na przeżycie
Mateusz Borkowski na zdjęciu trzyma Adamowicza za lewą rękę. W prawym ręku ma torbę żony – przed chwilą odebrał kobietę z pracy. Urszuli Borkowskiej nie ma w kadrze, ale biegnie gdzieś obok.

Borkowski, górnik dołowy z kopalni Rudna w Polkowicach, kazał obrócić Adamowicza na plecy. Powiedział, że trzeba jak najszybciej z nim do szpitala. Moment później Raczkowiak nacisnął spust migawki.

– Adamowicz nie miał żadnych szans. Miał rozerwane pół twarzy i charczał w agonii – wspomina dzisiaj Borkowski, który jest na górniczej emeryturze.

Przed laty, gdy prokurator poszukiwał uczestników wydarzeń, ktoś rozpoznał go na zdjęciu 76. I odnaleziono go wśród ośmiu lubińskich Borkowskich.

Poszukiwania trwają
Pozostałych trzech mężczyzn ze zdjęcia nigdy nie udało się odnaleźć, choć poszukiwała ich lokalna telewizja, dziennikarze i Solidarność. W latach 90. także prokurator. Bo ich zeznania mogły rozwiązać zagadkę śmierci Michała Adamowicza. Nie rozpoznał ich żaden z 13 świadków, którzy widzieli, jak Adamowicz umierał na mostku. Nie zna ich Wanda Adamowicz.

Niosący Adamowicza pamiętają, że jeden z mężczyzn wsiadł z Adamowiczem do samochodu. Jan Kiper, kierowca jasnobrązowego fiata, który wiózł postrzelonego do szpitala, pamięta, że nieznajomy trzymał zakrwawioną głowę Adamowicza na swoich kolanach. I nic więcej o nim nie wie.

Nie natknął się na nich Stanisław Śnieg, organizator manifestacji i autor książki „Alarm dla miasta Lubina”, który w latach 90. przeprowadził setki rozmów z uczestnikami protestu. Jego zdaniem wyjechali z miasta. Na jedyny ślad trafił Jerzy Stężowski. Ktoś mu kiedyś powiedział, że jeden ze zdjęcia zginął w latach 80. w kopalni.

Kto strzelał?
Nie udało się znaleźć zomowca, który zastrzelił Michała Adamowicza. To można było ustalić w 1982 roku, ale wtedy prokuratura zajmowała się tuszowaniem, nie wyjaśnianiem.

Sprawę zabójstwa Adamowicza i 99 innych działaczy Solidarności, którzy zginęli w tajemniczych okolicznościach po wprowadzeniu stanu wojennego, miała wyjaśnić Sejmowa Komisja do Zbadania Działalności MSW, którą utworzono po upadku komunizmu w 1989 roku. W raporcie komisji pojawiła się hipoteza, że Adamowicz został zastrzelony podczas tak zwanego rajdu safari.

Rajd polegał na tym, że milicyjna nysa podjeżdżała jak najbliżej rozproszonych manifestantów, a klęczący w jej drzwiach milicjanci strzelali do uciekających osób. W ten sposób miał być trafiony Michał Adamowicz.

Do dziś wielu świadków twierdzi, że strzelano do niego właśnie z milicyjnej nyski. Tak zeznawało wielu świadków, gdy w 1992 roku zaczęło się prawdziwe śledztwo. Najbardziej szczegółowe były zeznania Józefa Posłusznego, który biegł na mostku obok Adamowicza. Zeznał on, że do Michała strzelał z nysy zomowiec z wielkim, sumiastym wąsem. Rozpoznał nawet potencjalnych zabójców na zdjęciu. Byli to sierżant Adam L. i starszy kapral Jerzy P. z II plutonu ZOMO w Legnicy.

Ale gdyby Adamowicza zastrzelił któryś z nich, kula musiałaby trafić górnika z przodu. Z wyników sekcji przeprowadzonej we wrześniu 1982 roku wynika jednak, że trafiła go w tył głowy. Do Adamowicza musiano więc strzelać od strony skweru z zabytkowym murkiem, czyli z przeciwnej, niż nadjechała nyska. Jednak Michał Adamowicz mógł też zginąć przypadkiem od rykoszetu. Biegli nie są pewni.

Te wątpliwości rozstrzygnęły zeznania z 1992 roku Stanisława Ligorowskiego, kolegi Michała, który widział, jak zomowcy stojący przy zabytkowym murku celują z karabinów kbk AK w ludzi przebiegających przez mostek. Gdy rozpoczęła się kanonada, słyszał świst pocisków, a potem widział, jak Adamowicz upada na twarz.

Do dziś udało się skazać tylko dwóch funkcjonariuszy, którzy kierowali akcją – dowódcę plutonu ZOMO Tadeusza Jarockiego (2,5 roku więzienia) i komendanta z Legnicy Bogdana Garusa (1 rok i 3 miesiące). Jan Maj, komendant z Lubina, odwołuje się jeszcze od wyroku skazującego.

Wanda Adamowicz nie wyszła powtórnie za mąż. – Ja już przestałam wierzyć, że cokolwiek się wyjaśni – mówi teraz rozżalona. – Taką nadzieję miałam tylko na początku procesu, który rozpoczął się przed 13 laty.

Cezary Łazarewicz

punktpowrót do archiwum
punktna początek strony

© Krzysztof Raczkowiak